"Astrofizyka dla zabieganych" - Neil DeGrasse Tyson


Kontekst amerykański sprawia, że ciężej czyta się polskie tłumaczenie - głównie dlatego, że autor pozwala sobie na dość luźny amerykański styl, wplatając frazy (prawdopodobnie) nie do przetłumaczenia jeden do jeden. 

Pomimo tego dobrze "posiedzieć" trochę w kosmosie. Odbić od Ziemi. Poczuć wciąż rozszerzający się bezmiar. Wyobrazić sobie, że być może na jednej z tysięcy egzoplanet, które przypominają naszą planetę właśnie rozwija się, lub już się rozwinęło życie. 

Nareszcie lepiej rozumiem sens ciemnej materii. W zasadzie ta książka zachęca mnie do następnej na ten temat. 

Tyson pisze, że po jednym z jego wykładów podszedł do niego jakiś profesor od biologii i powiedział, że nigdy nie czuł się mniej ważny (w obliczu bezmiaru wszechświata). Tyson nie może się z tym zgodzić. Ja też nie, ale z innych przyczyn. Podoba mi się myśl, że jesteśmy częścią czegoś niezmierzonego, że jest tyle niewiadomych. Jednocześnie łapię autentycznie lepszy dystans do własnego życia (przynajmniej na chwilę), myśląc o nieogarnionej przestrzeni. 

Na początku autor pisze, że bardzo cieszy go to, że fizyka jest pewnie jedyną taką nauką, gdzie prawa są uniwersalne i rozciągają się na całą przestrzeń kosmiczną (odnosi się do prawa ciążenia Newtona i teorii względności Einsteina). 

Jestem w trakcie czytanie intensywnego o teoriach teatralno-twórczych i zastanawiam się czy można by przyjąć taki paradygmat - że są pewne "prawa" uniwersalne, nie podlegające temu, co często słyszę, że "nie da się opisać metody". (Na dziś myślę, że trzeba by postawić dodatkowe ryzykowne założenie, że ROZUM jest podstawą do podobnych twierdzeń = jak u Rene Descartes'a - do momentu, kiedy nie wmieszał w swoje rozważania Boga). 

Umieszczam jedną stronę z książki. Jest to trochę romantyczne i (jak dla mnie amerykańskie), ale ma coś w sobie: 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Opowieść Wigilijna" - scenariusz

"Barbie" - myśli - AKTUALIZACJA

Prace nowe - Bestia