Jagielski - ofiary i kaci w jednej osobie
(...) "przypadła rola mieszkańców napadniętej wioski. Żaden z
chłopców nie chciał zostać włączony do tej trzeciej grupy. Wyrywali się
nauczycielowi, chowali jeden za drugiego jak chłopcy na szkolnym boisku,
zmuszani do gry ze słabeuszami w drużynie skazanej na przegraną. W
końcu mieszkańcami napadniętej wioski zgodziło się zostać kilka
starszych dziewczyn, które z niemowlętami na rękach przyglądały się
kłótniom z boku. Dołączyły do nich najmłodsze, kilkuletnie maluchy.
Chłopcy wyznaczeni do odgrywania roli żołnierzy odeszli pod
bramę, pozostawiając na środku podwórza dziewczyny z niemowlętami.
Partyzanci, których było najwięcej, zebrali się pod samotnym drzewem.
Razem z Norą i nieodstępującym jej Samuelem przysiedliśmy w cieniu na
ławce.
Dowódcą partyzanckiego oddziału został krępy chłopak w
porozciąganej bawełnianej koszulce. Ustawił swoich poddanych w szereg i
władczym tonem wygłosił do nich przemówienie. Potem, podchodząc do
każdego z osobna, kreślił palcem znaki na ich czołach. Skończywszy,
wyrzucił w niebo ręce i zaintonował pieśń. Brzmiała smutno i znajomo.
Byłem przekonany, że już ją gdzieś słyszałem. Kiedy śpiew umilkł, a
chłopcy, spuściwszy w skupieniu głowy, zawołali „Amen”, przypomniałem
sobie, że podobną pieśń śpiewał dziecięcy chór w katedrze w Gulu podczas
niedzielnej mszy.
Dowódca w czerwonej koszulce dał znak i partyzanci ruszyli w
kierunku dziewcząt z wioski. Przygarbieni, skradali się z wolna, w
milczeniu, porozumiewając się ruchami rąk. Kiedy byli już blisko,
komendant podniósł rękę, a chłopcy, przyczajeni, zastygli nieruchomo
przed wioską.
Dziewczęta, przyszłe ofiary, na widok groźnych min
prześladowców krztusiły się ze śmiechu i pokazywały ich sobie palcami. W
głos śmiała się też Nora, trzymająca za rękę Samuela.
Wtem rozległ się okrzyk dowódcy, wysoki, przeszywający,
pobrzmiewający groźbą, ale także trwogą, przerażeniem. Skamieniali dotąd
w bezruchu chłopcy jak za czarodziejskim zaklęciem rzucili się na
upatrzone ofiary, wymachując karabinami, pałkami i maczetami. Wołali też
głośno, na podobieństwo dowódcy, jakby chcieli zagłuszyć wszystko
dokoła, także swój własny strach i wątpliwości, a jednocześnie porazić i
obezwładnić tych, którym mieli zadać cierpienie. By się nie bronili,
nie błagali, nie próbowali odwrócić losu, jaki był im pisany.
Nad podwórze uniosła się chmura rudego pyłu, która
przesłoniła kłębowisko dzieci. Gdy powoli opadła, odkryła pole bitwy.
Napadnięte przez partyzantów dziewczyny leżały nieruchomo, twarzami do
ziemi, udając nieżywe. Kilka próbowało się wymknąć, ale zostały
dogonione i powalone. Tę, która odbiegła najdalej, partyzanci ciągnęli
teraz na środek podwórza za ręce i nogi. Zadarta wysoko spódnica
odsłoniła poznaczone sinymi bliznami uda.
Nora wciąż się śmiała. Chłopcy stali nad ofiarami,
wymierzając w zapamiętaniu udawane ciosy pałkami i maczetami.
Najmniejszy z nich, kilkuletni bosy malec, przepychał się między
starszymi, głośno wołając. Dzieci na ławce zaniosły się śmiechem.
Zachowywały się jak widzowie na przedstawieniu, oklaskujący szczególnie
udane występy.
– Co woła ten mały? – spytałem.
– On mówi: ja też! ja też! Dajcie i mnie kogoś zabić! – odpowiedziała Nora, odwracając wzrok od dzieci na podwórzu.
Partyzanci obsypali ciała zabitych suchymi liśćmi i trawą i
udawali, że rozpalają na nich ogień. Kilku wziętym do niewoli
dziewczynkom związali sznurkiem ręce, a pozostałym rozkazali zbierać z
ziemi porozrzucane zabawki, łupieżcze trofea. Ustawiwszy jeńców w
szereg, zbierali się już do wymarszu, gdy zza rogu wypadli żołnierze i
ruszyli do natarcia.
Rozpoczęła się kolejna bitwa, nowe widowisko. Wojsko szybko
wzięło górę nad partyzantami, którzy rzucili się do rozpaczliwej
ucieczki. Chłopcy-żołnierze pędzili za nimi po całym podwórzu, a nawet
między budynkami. Pogoń nie przypominała już zabawy, lecz rozgrywany ze
śmiertelną powagą wyścig, w którym nikt nie zamierzał godzić się z
porażką.
Złapani partyzanci nie poddawali się jak mieszkańcy
napadniętej wioski, lecz walczyli do końca, zabijani w końcu na niby
przez liczniejszych i silniejszych żołnierzy. Tylko najmniejsi dawali
się wziąć do niewoli. Najdłużej nie dawał się pojmać partyzancki
komendant, w czerwonej porozciąganej koszulce. Kilka razy ścigający
dopadali go, ale wyrywał się im jak dzikie zwierzę i biegł dalej, mokry
od potu, umorusany kurzem i ziemią.
Osaczyli go w końcu przy bramie, skąd, choć była uchylona, nie miał już dokąd uciec. Bawiono się tylko na podwórzu.
Opadnięty przez wielu prześladowców, szarpał się i bronił,
ale już pogodzony z przegraną. Powalili go na ziemię tuż przy ławce, na
której siedzieliśmy z Norą i Samuelem. Walczący zdawali się nas w ogóle
nie zauważać. Nie było nas w świecie, w którym teraz przebywali.
Przygnieciony kolanami czterech nieprzyjaciół, partyzancki komendant ciężko dyszał.
Zabawę zakończył nauczyciel głośnym gwizdkiem. Otrzepując
się z kurzu i omawiając przebieg bitwy, dzieci poszły na lekcję
rachunków.
– Sami ich namawiamy do takiej zabawy – powiedziała Nora. –
Czasami tylko w ten sposób można dowiedzieć się, co im się przydarzyło
naprawdę.
Kiedy na dziedzińcu rozgrywały się bitwy podobne do tej,
którą widziałem, nauczyciele i opiekunowie uważnie przyglądali się
każdemu z dzieci, wpatrywali się w ich twarze, wsłuchiwali w to, co
wołały. Nora mówiła, że podczas zabawy w wojnę dzieci powtarzały
dokładnie to, co widziały, a najczęściej to, w czym same uczestniczyły".
POLECAM CAŁĄ KSIĄŻKĘ "Nocni Wędrowcy". Niesamowite są te historie. Tak nieoczywiste.
Od jakiegoś czasu chciałem przeczytać coś Pana Jagielskiego. Pamiętam kilka lat temu jak regularnie czytałem jego felietony (chyba) w Tygodniku Powszechnym.
Komentarze
Prześlij komentarz