prosto w dół.

Niepotrzebne mi twoje usta
ani brzuch twój, ani wszystkie dżungle,
ani balet uszu twych, ani zapachy
nieruchomiejące, galilejskie,
ani ptaki, które oswajasz,
ni przechadzki pod wiatr w tęskną zieleń,
ani imię twe małoazyjskie,
ani to, co nadto jest w oddechu,
gdy imienia twego nie domawiam…
Gdyby ręka twoja była cieniem,
gdyby głowa moja wspomnieniem,
chciałbym siedzieć w oknie, w mej malignie,
z cieniem dłoni twej na moich oczach.

Cicho, serce, o tak… połóż głowę —
widzisz świt? i koniak dobry i miękki jak posłanie…
Powtarzaj za mną: „W nieruchomym złotym oceanie płyną
łodzie białe i różowe…” 

Salomonie,
Salomonie,
Salomonie,
jakaż ukrywa cię sala?
Może to już koniec na symfonię,
możem się już dosyć nazapalał?
Podziwiali kiedy wszyscy oświetlenie,
a szczególnie te meluzyny z brylantowymi rogami,
to ja byłem prądem i ja kandelabrami,
wraz światłem i wraz cieniem.
Salomonie,
Salomonie,
Salomonie,
a co będzie, jeśli zgaśnie światło?
Czy będziesz chodzić sam i jak widziadło,
które język ciemności pochłonie?
Szukałem cię i w szatni pod szapoklakiem,
w ogrodzie wśród biegających dla rozgrzewki jaśminów.
Jakim, powiedz, będziesz zwiastował się znakiem?
Jaką struną czy mandoliną?

Ja czekałem na ciebie z goździkiem
pod latarnią na rue Camelotte,
mglisty muzyk ze skrzypcami i smyczkiem,
i pod pachą z rulonem nut.
A gdy wyszłaś ty ze swoim goździkiem
pod latarnią na rue Camelotte,
chciałem mówić coś — uwięzło krzykiem —
i umilkłem. A goździk zwiądł.

Smyczki, smyczki, nie mocujcie się tak z muzykami,
basy, basy, oboje, oboje!
łatwo muzyką tak kurzyć przez pokoje,
gdy muzyka wylatuje oknami.
Lecz co będzie, panie dyrygencie,
gdy zostaniesz sam, jak na okręcie,
w zatopionej muzyce minorem?
Wtedy będziesz jak szczur w pustym gmachu
na kadłubie pustym, pełnym strachu
wtedy zagraj na oboe d'amore!

Jeden poeta przy bufecie
zwierzał się drugiemu poecie:
— Ja, proszę pana, robię tak —
rozumie pan, biorę to w ręce.
— Ach, niby co, illustre confrère?
— Ach, niby temat, cher confrère.
I potem, kiedy już go mam,
to niby kiedy już to czuć,
że niby wzeszło, że dojrzało,
to wtedy… tak, tak — jeden gin…
Kiedy ognista salamandra
zaczyna piersi obejmować,
te chłodne piersi myśliciela,
który docieka, który wie…
No tak, no jeszcze jeden gin,
bo, jak to mówią, klinem klin.
Więc gdy ognista salamandra,
ta salamandra hehehe…
to potem, wie pan, prosto w dół…
— Niby jak w dół?
— Z siódmego piętra.
— A teraz gin… no, naturalnie, gin
za zdrowie salamandry!

K.I. Gałczyński

... to ma być niby niekomunikatywne? Ja tu wszystko rozumiem...aż za dobrze.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Opowieść Wigilijna" - scenariusz

"Barbie" - myśli - AKTUALIZACJA

Prace nowe - Bestia