recenzja Łukasza Drewniaka
Łukasz Drewniak, który oceniał nas w Gorzowie Wlkp. - duże wyróżnienie.
Dla mnie chyba najważniejsze, że nie muszę się zniżać do opisów, że ktoś nie kuma podstawowych założeń. jak się chce, to się kuma.
Bon Voyage – tak chyba nazywało się przedstawienie Studia Rapsodycznego z Chojnic, monodramu przygotowanego na podstawie Walizki Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Reżyser Grzegorz Szlanga kilkakrotnie przerywał dobrze zapowiadające się intro muzyczne i przepraszał widzów, że zobaczą niestety wersję okrojoną spektaklu: „To jest sztuka na siedmiu aktorów, my to gramy w pięć osób, ale dziś przyjechało nas tylko dwóch i w dodatku bez scenografii”. Aktor stojący na scenie, Łukasz Sajnaj, uśmiechał się wtedy przepraszająco. Jak nam było ich żal! Reżyser prosił publiczność o dobrowolne datki w postaci przedmiotów i części garderoby, z których oni w mig zbudują dekorację i użyją jako rekwizytów i kostiumów. Proszą grzecznie, no to daliśmy – ktoś położył na ławce marynarkę, szalik, czapkę, torbę, komórkę, ja zaniosłem paczkę Apapu, jakaś dziewczyna ofiarowała czerwone jabłko… Nikt, o ile pamiętam, nie przyniósł im pary butów… A pewnie by się przydały… Aktor z Chojnic obejrzał te zbiory krytycznym okiem, założył marynarkę, nadgryzł jabłko. W tym samym momencie komuś na widowni zaburczało w brzuchu. Sajnaj zareagował, pokiwał głową, ograł sytuację. Jak to się mówi – śmiechu było co niemiara. Teatr jakoś nie mógł się zacząć, on na scenie i my na widowni przeciągaliśmy ten sympatyczny prolog, aż w końcu pośród tych pożyczonych rzeczy Sajnaj zmienił się we Fransua Żako, który w sztuce Sikorskiej-Miszczuk wybiera się do Muzeum Holocaustu, żeby ku swemu zdumieniu odnaleźć tam walizkę swego ojca Pantofelnika. I wtedy już rozumieliśmy, po co Szlandze i jego aktorowi były te ubrania i przedmioty wysępione od widzów. To z naszych rzeczy osobistych zbudowano scenografię, nasze rzeczy
stały się eksponatami w Muzeum, w usypanej na ławkach na proscenium bezbronnej stercie rozpoznawaliśmy swoją własność. Co by było, gdyby tylko tyle po nas zostało? Co o nas mówią te pamiątki, ślady, resztki, ta cholerna paczka Apapu, jabłko, szalik i torba? A więc byliśmy ofiarami i zarazem zwiedzającymi Muzeum Pamięci po nas samych. I było nam coraz głupiej z tym naszym rozbawieniem z początku spektaklu. Zaczynało nam ciążyć, uwierało. Przecież zanosiliśmy się śmiechem, jakby nie pamiętając, o czym jest sztuka Sikorskiej-Miszczuk. Co to znaczyło, kiedy w obozie nowo przybyłym Żydom kazano się rozbierać… Szlanga i Sajnaj potrzebowali tego naszego śmiechu, żeby dopaść nas w finale. Kiedy bohater zanurzał na półtorej minuty głowę w wypełnionym wodą akwarium, żeby wreszcie zrozumieć, co czuł, co mógł czuć jego ojciec w komorze gazowej, broniący się przed wciągnięciem zabójczego powietrza w płuca, próbujący przeżyć jak najdłużej na jednym oddechu – dusiliśmy się wraz z nim. A potem, już po oklaskach, które były naprawdę tego dnia nie na miejscu (bo co, oklaskiwaliśmy aktora, że tyle wytrzymał pod wodą, że się sam nie utopił na spektaklu? Biliśmy brawo, bo zrobili nas w konia – niby to zapraszając na teatr improwizowany, a przecież docisnęli Holokaustem?), każdy z nas brał swoje rzeczy z ławki i wydawało mu się, że są już jakieś takie cudze. Groźne, straszliwe. Jakby wsiąkła w nie ta niechciana pamięć.