Loty samolotem - wrażenia

Pierwszy raz podróżowałem samolotem w roku 2000. Bałem się tak, jak moja córka opowiada, że się troche boi. Pierwszy lot może być stresujący. Ja pierwszy raz leciałem do Wilna. To był krótki lot. Ze stresu zjadłem pierwszy raz w życiu grzyby. Zjadłbym wszystko, byleby uspokoić nerwy. Leciliśmy w ostatnim rzędzie, stewardessa uśmiechała się do mnie. Jednocześnie miałem wrażenie, że jestem w jakimś eksluzywnym klubie, lecąc samolotem. Piszę o tym, bo przygotowuje się do spektaklu, który odbywa się w "locie" i dlatego przypominam sobie, co przeżyłem przez lata. 

W roku 2000 zdążyłem "otrzaskać" się z lotami, bo z Wilna, polecieliśmy z DeWaynem do Rygi, potem do Helsinek, do Norwegii, Szwecji, kończąc w Danii (u jego rodziny). Dużo było tych lotów. Każdy następny dla mnie prostszy. (Choć startu nie lubię do dziś) Ta podróż po Skandynawii była bardzo poruszająca - dla mnie otwierała mi oczy na świat - ale też nie zwiedzaliśmy po prostu, tylko odwiedzaliśmy przyjaciół DeWayne'a, i dlatego było to wyjątkowe. Ich domy. Ich myśli. A byli to uznani cenieni ludzie. (Były premier Litwy chociażby - dostałem kawior - prawie zwymiotowałem w domu premiera... wstyd) 

Rok póżniej leciałem do Stanów, a tam ponieważ odległości są spore najwygodniej (i najtaniej) było lecieć samolotem - więc polecieliśmy do Las Vegas, potem do Californii, ostatecznie na Hawaje. A na Hawajach paradoksalnie z wyspy na wyspę też samolotem. Wracając do Polski zwymiotowałem na jedyną koszulkę, którą miałem, ale stewardessy zadbały o mnie. 

Co prawda do dziś nie lubię latać, ale jakoś to jest znośne. Troszkę zmieniła się sytuacja, kiedy się leci. Przez lata stało się to bardzo powszechne i generalnie tańsze - przeżyłem spadek z 30 metrów samolotu (dziura powietrzna) - wszyscy myśleli, że zginiemy. Raz było tak, że koła samolotu się nie chciały zamknąć i musieliśmy wylądować - w tym czasie niemieckie nastolatki zrobiły w samolocie taką atmosferę, że "wszyscy zginiemy" - nie ukrywam, że udzielało się to nam.  Przeżyłem lot do Anglii, podczas którego pijani Polacy wyżywali się na stewardessach. Nic przyjemnego. 

Przedostatni lot do USA - gdzie celem było poszukiwanie grobu DeWayna w Idaho - wspominam dobrze. Zaskakująco nic się nie wydarzyło. Choć USA to już nie był ten kraj, który znałem. 

Grobu DeWayne'a szukaliśmy zimą - jak dwaj wariaci (ja i Clayton.- jego przyjaciel) - chodzący w świetle księżyca po cmentarzu zasypanym śniegiem. Nie znaleźliśmy, choć czułem się z tym dobrze, że szukaliśmy tak długo. Czułem jakby on mi mówił, że w sumie uhonorowaliśmy go tym szukaniem. 

PS. Nikt mi nie wierzy, ale w YELLOWSTONE zaatakował mnie niedźwiedź. DeWayne to widział. Ale on już nie potwierdzi moich słów. 

PS2 Na lotniskach rytuałem moim było, że "tańczyłem" step dancing, którego nauczył mnie DeWayne. Nawet myślę, że on chociaż był "porządny i normalny" nie wstydził się aż tak za mnie. 

Kiedy ostatni raz przyleciałem do USA, odbierał mnie jego przyjaciel Clayton (po całonocnej podróży autobusem GREYHOUNDem  - nigdy się wcześniej nie widzieliśmy - a jednak od razu czuliśmy się jak bracia. Od samego początku. Dzięki Claytonowi byłem w San Francisco i w teatrze tam. I przejechaliśmy cały west coast wzdłuż oceanu... Ot takie wspomnienia. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Opowieść Wigilijna" - scenariusz

"Barbie" - myśli - AKTUALIZACJA

Prace nowe - Bestia